Negatywne skutki inflacji

Prasa donosi, że szef Fed Jerome Powell jest zdecydowany podejmować trudne decyzje, by ograniczyć inflację w USA. Zapowiedział on na spotkaniu w Jackson Hole, że pożądana stopa overnight (federal funds target rate, obecnie 2,25%-2,50%) będzie podnoszona, aż inflacja ustabilizuje się na poziomie 2% (w chwili pisania tego tekstu prawie 9%). Jest świadomy, że będzie to kosztować miejsca pracy i ogólnie będzie to bolesne dla gospodarstw domowych. Trzeba się będzie pogodzić z tym, że wzrost gospodarczy będzie wolniejszy albo nawet wystąpi recesja.

To dobrze, że przynajmniej niektóre banki centralne zapowiadają takie działania. Wiadomo, że obecna inflacja ma także przyczyny podażowe (m.in. nośniki energii), ale zbyt luźna polityka pieniężna w wielu krajach doprowadziła do stworzenia warunków, w których wzrost cen był znacznie większy niż byłby bez tych działań. Co gorsza, obawy przed recesją i bezrobociem, koniecznością podnoszenia podatków itp. powstrzymują wiele banków centralnych przed bardziej radykalnymi działaniami. Ale jaka jest alternatywa? Wysoka, może nawet nie rosnąca, inflacja, na poziomie dwucyfrowym przez wiele lat? To się zawsze kończy źle, nawet jeśli nie doprowadzi do hiperinflacji. Jeszcze do niedawna opowiadałem studentom (tym nielicznym, którzy nie pracują i zdecydowali się przyjść na wykład) o skutkach inflacji, tej niespodziewanej i spodziewanej, ale nie wydawało mi się, żeby przejmowali się konsekwencjami wysokiego tempa wzrostu ogólnego poziomu cen. Uważali to chyba za coś abstrakcyjnego. Tymczasem moje ostrzeżenia, że nie można bez konsekwencji nadmiernie zwiększać podaży pieniądza, zmaterializowały się. Było to dość oczywiste i dziwię się, że wielu ekonomistów nie dostrzegało niebezpieczeństwa.

Jest wiele negatywnych konsekwencji inflacji, ale tutaj wspomnę tylko o jednej, która wydaje mi się wyjątkowo szkodliwa. Jeśli ceny rosną średnio o 2% (według mnie i tak za dużo, choć uważane jest to za stan optymalny), to zmiany relatywnych cen są stosunkowo małe. Coś drożeje o 2,2%, wynagrodzenia w branży X rosną o 1,9%, w branży Y o 2,4%, emerytury o 2,1%. Jeśli jednak inflacja osiąga poziom 20%, zaczyna się problem. Niektóre wynagrodzenia rosną o 4%, na dodatek z opóźnieniem, inne – zgodnie z tempem inflacji, a przedsiębiorcy podnoszą ceny o 25% (albo o 40%), jeśli tylko są przekonani, że ktoś kupi ich wyroby czy usługi i czasem tak się dzieje, zwłaszcza jeśli do gospodarki trafia dodatkowy pieniądz. Ogólnie: zaczyna się bałagan i zmieniają się relatywne ceny (towarów, usług, czynników produkcji, w tym wynagrodzeń) z powodów innych niż ekonomiczne. Przywrócenie właściwych relacji może zająć lata. Gospodarowanie w takich warunkach jest trudne, zwłaszcza, że osoby, które pamiętają jak to się robi, są często na emeryturze. Dlatego trzymam kciuki za Fed i inne banki centralne, by zajęły się tym, do czego są powołane: do ograniczania inflacji.